poniedziałek, 13 czerwca 2011

mała, urokliwa duszyczka.

7.00
Przetarłam oczy i usiadłam na brzegu łóżka. Oplotłam swe wątłe ciało rękoma i zerknęłam w lustro wbudowane w ogromną szafę w moim pokoju. Po raz kolejny przeprowadzka. Z miasta do miasta, z kraju do kraju. W moim rodzinnym mieście, Paryżu, spędziłam zaledwie kilka pierwszych lat życia. Teraz kolej na Bordeaux. Mój ojciec miał ciągle długotrwałe załatwienia w pracy, tak więc musieliśmy przemieszczać się po całej Francji. Lecz tym razem miało być inaczej, pozostać tutaj zamierzone było na dłuższy czas. Musiałam się tutaj zadomowić, po raz pierwszy odnaleźć miałam siebie. Tymczasem nie zdążyłam się nawet rozpakować. Służący ojca wniósł zeszłego wieczora moje walizki do mojego nowego pokoju. Sięgnęłam dłonią w tamtym kierunku i wyjęłam fotografię matki, już nieco podniszczoną. Przytuliłam ją mocno do piersi. Anielska, roześmiana, okrągła twarzyczka, urocze dołeczki w policzkach. Rude kaskady loków opadające na ramiona. Taką ją pamiętam sprzed owej tragedii, która miała miejsce w piątym roku mojego życia. Przeczesałam palcami zmierzwione włosy i westchnęłam ciężko. Tak, zmiana miejsca zamieszkania, zawsze wiązała się ze zmianą szkoły. Nigdy nie miałam przyjaciół, nie mówiąc o sympatii. Oduczyłam się już przywiązywać do miejsc, rzeczy, ludzi... Nie wiedziałam, co to miłość. Doświadczałam jej tylko w nieustannych górach dawanych mi przez ojca pieniędzy. Tak, byliśmy bogaci i co z tego, skoro nie zaznałam dóbr wewnętrznych, uczuciowych. Byłam zamknięta w sobie, nieśmiała, wrażliwa i delikatna. Nie sądziłam, by cokolwiek mogło to zmienić. Nie wiedziałam, co to życie, lecz to nie uczyniło ze mnie rozpieszczonej księżniczki. Cierpiałam po stracie matki, jednakże miałam wtedy lat nazbyt mało, by dogłębnie to przeżyć.
- Véronique - usłyszałam zza ściany, a do pokoju, po krótkim, dwukrotnym zapukaniu do drzwi, weszła moja pokojówka. - Wstawaj, kochanie - podała mi zwiewną, falbaniastą, w kremowym odcieniu sukienkę, a moje włosy upięła kokardami. 
Przyjrzałam się sobie w lustrze. Nazbyt dziewczęca, krucha i porcelanowa, niemająca własnego zdania, stylu. Chciałam to zmienić, lecz nie umiałam. Zjadłam w milczeniu śniadanie, powleczona smutkiem, melancholią i rozmyślaniami. Wziąwszy torebkę do ręki, pobiegłam w stronę limuzyny mojego ojca, czekającej na mnie. Przywitałam się krótko z szoferem i ruszyliśmy. Tym razem moim oczom nie ukazała się płatna pensja dla dziewcząt, ale zwyczajna, publiczna szkoła. Omiótłszy wzrokiem tutejszych uczniów, zawstydziłam się mojego wyglądu, rodem jak panienka miliardera, którą zresztą byłam. Nie pasowałam tutaj. Zmierzając do drzwi głównych, szłam ze spuszczoną głową, czułam na sobie wzrok pozostałych. Skierowałam się do sekretariatu, gdzie potrzebnych było kilka formalności do załatwienia oraz wręczono mi plan lekcji wraz z kluczykiem do szafki. Ukryłam twarz w dłoniach.